Popularna nazwa baraków na Plantach, inna to tzw. "czworaki (ul. Peowiaków 82 do 88). Powstały na przełomie l. 40. i 50 na terenie wojskowej części Plant, o nieokreślonym bliżej przeznaczeniu. Z końcem 1956 wystąpiono z hasłem Baraki wojskowe dla biur. W 1957, gdy wprowadzili się do nich mieszkańcy miasta, nazywane były "Koszary wschód". Cztery podwójne baraki, z czasem również zamieszkiwane przez tymczasowo przekwaterowywanych, jak też "na dziko" przez margines społeczny. "Cieszyły się" odtąd, zasłużoną przeważnie, złą sławą, siedliska przestępczego, potem m.in. doliniarzy, w końcu osób, które popadły w tarapaty finansowe. W roku jubileuszu miasta władze miejskie zamiast obiecanej rozbiórki, ku rozżaleniu mieszkańców, przeprowadziły ...estetyzację baraków (malowanie, przywieziono do posadzenia kwiaty, płyty chodnikowe, krawężniki). W 1981 - ok. 60 rodzin, 1992 - 30, 1998 - 23. W 2009 zostały już tylko 2 baraki nr 82 i 84 (19 rodzin, ok. 100 osób) w bardzo złym stanie technicznym.


 * W barakach trwa nieustanna walka o o miejsce dla własnej egzystencji. Niewielkie pomieszczenia dzieli się, przegradza. Izoluje od reszty. Z rzadka mieszkańców elektryzuje wiadomość, że ktoś się wyprowadza. Wychodzą wtedy na ulicę patrzą na pakowany dobytek i wywożony w  w daleki i niewyobrażalnie szczęśliwy dla nich świat.  Potem zaczyna  się zażarta walka o każdy metr pozostawionej po nich powierzchni.
W barakach trwa nieustanna walka o o miejsce dla własnej egzystencji. Niewielkie pomieszczenia dzieli się, przegradza. Izoluje od reszty. Z rzadka mieszkańców elektryzuje wiadomość, że ktoś się wyprowadza. Wychodzą wtedy na ulicę patrzą na pakowany dobytek i wywożony w  w daleki i niewyobrażalnie szczęśliwy dla nich świat.  Potem zaczyna  się zażarta walka o każdy metr pozostawionej po nich powierzchni. Niekiedy na wyboistą drogę wjeżdża karawan. Ot komuś warunki mieszkaniowe się poprawiły. Innym razem maszeruje orszak weselny. A wtedy po pierwszych chwilach radości, z dnia na dzień pogłębia się czyjaś rodzinna gehenna.
Ciepłe jesienne słońce jest zbawienne. Wszyscy na ranchu kochają słońce. Dzięki niemu trwają. Małe dzieci powychodziły na ulicę, grzebią łopatkami w rozgrzebanym żwirze. Umorusane, niepewnie trzymają się na krzywicznych nogach. Co rusz któreś upadnie. Nie płacze. Wygrzebuje się powoli do pozycji pionowej. Młode matki powystawiały wózki z niemowlętami, a same rozciągają sznurki wzdłuż baraków, pomiędzy krzewami starych bzów. Wieszają uprane pieluchy i dziecięce fatałaszki. Czy zima, czy lato robią tak samo, bo to jedyny możliwy sposób suszenia. Pół biedy gdy jest słońce, bo wtedy szybko schnie. W zimie przez parę dni rozwieszają mokrą bieliznę i dobrze muszą pilnować, bo ani, kto się obejrzy, a sznurki są już puste. Gdy jest słońce i ciepło, wszyscy wyłażą z zawilgoconych mieszkań i mają baczenie na pranie.
Starsze kobiety siedzą pod barakami na ławkach, wygrzewają kości, szeptają, dzieci, które wróciły ze szkoły, rozkładają na ławkach zeszyty, odrabiają lekcję. To już chyba ostatnie ciepłe dni tej jesieni.
Przy komórkach zebrała się grupa starszych chłopaków. A cóż tu proszę pani można robić. Tylko w piłkę grać. W domu nawet nie ma gdzie usiąść. Ci co pracują, to wieczorami w pokerka i oko grają. Na pieniądze. Tu nic się nie dzieje. Zupełna martwota. Kiedyś podobno jakieś gangi były, ale teraz... Czasami, ktoś komuś w mordę da, ale to w większości rodzinne porachunki. Koś się upije, drobną awanturę zrobi, żonę zbije. Czasami milicja zajedzie. Ot, takie drobne chryje. Ostatnio była jedna większa afera. Wszyscy w barakach mieli o czym gadać. To ta ze Świtoniem i Tymińskim, bo tu w naszych barakach mieszkali, u takiego jednego, ale jego też zamknęli.
W komórkach niektórzy hodują gołębie. Codziennie wypuszczane ptaki unoszą się w przestworza, giną w przestworzach, giną na horyzoncie. Lecz na powrót wracają do swoich klatek.
Do numeru 82 wchodzi się po drewnianych schodach. Rozwalone, chwiejące się, podparte ze wszystkich stron kołami. Kobieta chora na nogi boi się po nich schodzić. Inna w ciąży wdrapuje się na to rusztowanie z pomocą męża. A dzieci już nie raz zleciały. Administracja nieustannie twierdzi, że je naprawi. Drzwi wejściowe zbutwiałe, spaczone, nadgryzione zębem czasu.
Słońce już zaszło i jesiennych chłodem ciągnie. Kobiety ściągają ze sznurów bieliznę, wnoszą do domów kołdry i poduchy, które lepiej trzymać na powietrzu niż w zatęchłych izbach. Pokrzykują na dzieciak aby kończyły zabawy. W otwartych oknach zza pelargonii wyglądają starsi ludzie. Kryją w mieszkaniach przed jesiennym chłodem powykrzywiane reumatyzmem ręce i nogi. Ale patrzą jeszcze na ulicę. Może stanie się coś ciekawego. Patrzy też ze swego okna Poldek Telewizor. Na swój sposób szczęśliwy i spokojny, że syn na niego ręki już nie podniesie, nie skopie i skatuje, bo siedzi w więzieniu. (I. Wlazłowska Rancho w dolinie), "Tygodnik Zamojski" z X 1981)