Był to ostatni wielki pożar śródmieścia, miał miejsce w upalną niedzielę 18 VI 1827. Występujący wówczas w Rynku słynny niemiecki linoskoczek Wilhelm Kolter. zauważył z góry ogień nad szpitalem (ul. Bazyliańska 7). Pożar szybko objął większą część miasta, zagroził nawet arsenałowi z amunicją i prochem. Aby opanować popłoch wojsko usunęło ludność cywilną z twierdzy. Było to coś strasznego i tragicznego! Noc, bramy wszystkie zamknięte, w środku morze ognia, a na dachach gmachów jak arsenał, szpital wojskowy, koszary, wojsko z konwiami. Najtragiczniejsze chwile przeżywali pilnowani z nabitą bronią więźniowie. Ci nieszczęśliwcy, jak potępieńcy Dantego ryczeli z boleści i spiekoty, błagali o litość - nie ustąpiono jednak, chociaż w sąsiadującym z płonącą kamienicą ratuszu kraty w oknach więziennych były rozpalone do czerwoności, a blacha na dachu topiła się. Było tylu więźniów, iż obawiano się rabunków, a może i przejęcia całej twierdzy w ich ręce. Spłonęły 74 domy. Car przyznał poszkodowanym 150 tys. zł pożyczki.


 * Akrobata pędzi wprost na przedmieście. My za nim, dopiero tam ujrzeliśmy szpital  miejski w płomieniach. Ogień przerzucił się na Rynek, gdzie suche od upałów wciąż trwających dach wnet się zajęły. W okamgnieniu ogień ogarnął do koła! Popłoch trwoga mieszkańców była nie do opisania, płomienie niszczyły już bowiem domy graniczące z arsenałem, gdzie były ogromne zapasy prochu, granatów i bomb. Tylko małej iskry do środka a w jednem mgnieniu oka moglibyśmy byli wszyscy wylecieć w powietrze! Dla spokojności więc, wszystkim osobom cywilnym kazano opuścić fortecę, zostało tylko wojsko jak na straconej pikiecie. (ze Wspomnień W. Goczałkowskiego, druk 1862)