ur. w Krzywymstoku, w 1959 zamieszkał w Zamościu, wcześniej w Łabuniach, gdzie miał służyć u Szeptyckich. Podobno był kamerdynerem, a służąc w wojsku w Warszawie ordynansem. Po wojnie zajmował się też przeganianiem skupowanego bydła. W Zamościu utrzymywał się jako nosiwoda, obsługiwał m.in. przedszkole przy ul. Okopowej, zakłady fryzjerskie, jadłodajnię. Jego córka mieszkała w Gdańsku. Zm. w Krasnobrodzie. Znany jako Różusia-Koleżusia (komicznie zdrobniał słowa). Wiersz poświęcony jego osobie znalazł się w tomiku R. Kowalickiej Podwórko.

 * W czwartek można było spotkać „Koleżusię”, roznoszącego wodę i zachęcającego nawoływaniem: „Koleżusia z najlepszą wodą!” Nikt nie znał prawdziwego imienia ani nazwiska tego człowieka  w średnim wiek, bardzo roześmianego i rumianego na twarzy, tańczącego wokół rozstawionych wiader z woda i podśpiewującego: „Koleżusia!” „Koleżusia!” „Koleżusia!”
Miał przez ramię przewieszony płócienny pasek, a na nim woreczek, coś w rodzaju chlebaka, bo faktycznie w tym woreczku nosił pajdy chleba, które co pewien czas odłamywał, jadł i popijał wodą wprost z wiadra. Niekiedy było to oprócz chleba jabłko. Nie zauważyłem aby miał coś innego do jedzenia w tym swoim chlebaczku. Prowokowany do rozmowy mówił niewiele. Każde zdanie zaczynało się i kończyło słowem koleżusia. Był zawsze pogodny, miał wesołkowate usposobienie. Tym  niemniej radził sobie sam w granicach swoich skromnych potrzeb.
W tym czasie reagowałem na zachowanie Koleżusi” podobnie jak wszyscy, a ludzie uwielbiają obserwować tańczącego niedźwiedzia, lub inne wygłupy u innych. Sami prosząc Boga, aby podobne zachowanie ich nie dotknęło. Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że taki typ zachowania, to jest wesołkowatość, może być następstwem zaburzeń psychoorganicznych. (S. Popek Dwunaste skrzypce 2011)
 * Kto nie pamięta leciwego mężczyzny z koromysłem na plecach obciążonego dwoma wiadrami wody. Był to czas, gdy zawód nosiciela zapewniał utrzymanie. W pooranej i niegdyś przystojnej twarzy tego człowieka nigdy nie było złości, zaciętości i pretensji do losu. Używał specyficznego języka zdrobniając każde słowo, przy czym zwykle sam ze sobą rozmawiał. O Zygmusiu - koleżusi lub jak kto woli "różyczuchnie", krążyła legenda, że był kiedyś bardzo zamożny, a na starość wypędzony przez wyrodne dzieci. (za B. Sawą "Tygodnik Zamojski" z 1990)
 * Ludzie sami nie nosili wody, tylko zlecali Koleżusi. Taki był zwyczaj. Opłaty były nieduże, a jakie "gadanie". Tak zdrabniać słowa jak robił to Pan Zygmunt, to było prawdziwe mistrzostwo. (K. Winiarski). Chodził cały rok w gumiakach. (P. Różycki)
 * Monopol na noszenie wody do mieszkań na Starówce miał Różusia-Koleżusia. Kto dziś pamięta jak wyglądały nosiłki, z którymi każdego ranka pojawiał się na ulicy? Kto, jak Koleżusia potrafił całymi dniami paplać, używając komicznych zdrobnień? plotka głosiła, że miał w sienniku spory majątek. Dziś nie sposób już tego dociec. (K. Konopa, "Tygodnik Zamojski" z 1992)

  * (...)
Ramiona moje
koromysło drewniane
uniosą same
wiadra dwa
kto tylko chce!
Koleżusia -
z uszanowaniem
a Pani?
Paniusia Różusia
i wody
Pani się chce
- Oj! chce.

(R. Kowalicka Koleżusia, z tomiku Podwórko, s. 22)